6 marca 2009 - Mateuszek spóźniał się już cały tydzień i wciąż nie było oznak zbliżającego się rozwiązania.
Rano pojechaliśmy do szpitala, w którym miał się odbyć nasz poród rodzinny w wodzie. Tam, okazało się, że nie mam nawet rozwarcia, a KTG nie wykazywało skurczów, ale dla pewności chcieli mnie położyć na oddział. Polskie realia zadecydowały o tym, że wolałam jechać z powrotem do domu. Okazało się, że na oddziale patologi ciąży nie było wolnych miejsc, za to były miejsca na oddziale chorób zakaźnych - i tam właśnie chcieli mnie skierować. Paranoja. Oczywiście szybciutko podpisałam dokument potwierdzający, że nie chce zostawać w szpitalu i migiem byłam z powrotem w samochodzie. Pełni zwątpienia wracaliśmy do domku i zastanawialiśmy się co zrobić żeby Mateuszek w końcu zaczął się rodzić. Nasz mały skarb spełnił to życzenie już tego samego wieczora. Około 23:00 poczułam pierwsze, leciutkie skurcze. Występowały co 10 minut. W ciągu kolejnych 2 godzin skurcze przybrały na intensywności a ból się wzmagał. Wiedziałam, że naważniejsze to zachować spokój i zrobić wszystko aby dobrze przygotować się do nadchodzących chwil. Mój mąż z moją mamą jeszcze raz sprawdzili zawartość torby do szpitala, ja w tym czasie poszłam się wykąpać i przygotować do porodu. Zrobiłam wszystko, żeby komfortowo spędzić czas na sali porodowej czyli: umyłam i ułożylam włosy, ogoliłam nogi, paszki, krocze ( nie chciałam, żeby mnie położna goliła jakąś tępą żyletką). Nie zapomnę tych chwil kiedy nagle w trakcie suszenia włosów musiałam zawiesić się na umywalce i przeczekać skurcz. W końcu byłam gotowa, ale chciałam być w domu tak długo jak to tylko możliwe. Był środek nocy a ja miałam skurcze co 7 minut. Wiedziałam, ze mam jeszcze czas. Nie mogłam leżeć w łóżku, musiałam ciągle chodzić i przyjmować skurcze w pozycji kucznej. Mąż i mama byli wciąż ze mną ( byliśmy w moim rodzinnym domu, w którym chcieliśmy również spędzić parę pierwszych dni po porodzie), reszta domowników spała. Całą noc przeczekaliśmy i przegadaliśmy w kuchni. Około 6 rano skurcze były już bardzo bolesne, w końcu o 7 gdy skurcze następowały po sobie co 3-4 min postanowiliśmy jechać na porodówkę. Na miejscu okazało się, że rozwarcie jest, ale dopiero na 1,5 cm. Pani doktor zabrała mnie na usg podejrzewając duży płód. Badanie wykazało, że Mateuszek ma ważyć ponad 4300 kg! W tym momencie mogliśmy zapomnieć o porodzie w wodzie. Tak duże dziecko bylo przeciw wskazaniem do takiego porodu i musiałam pogodzić się z myślą, że urodzę go normalnie. Bardzo surowa Pani z izby przyjęć dala mi koszulę (wiązana na bokach i sięgała przed kolana) i zapytała czy życzę sobie zabieg lewatywy. Zgodziłam się, moje ciało nie opróżnilo się samoistnie a ja nie chciałam przykrych niespodzianek.
Poszliśmy na porodówkę, dostaliśmy miły boks z łóżkiem do porodu, kanapą dla przyszłego tatusia, piłkami, drabinkami itp. Przyszła moja umówiona położna i obiecała mi, ze dzisiaj to już na pewno będzie po wszystkim.
Godziny mijały, czas spędzaliśmy na rozmowach, śledzeniu KTG i podskakiwaniu na piłce. Skurcze ucichły i występowały nieregularnie co 5-7 minut. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Lekarze przychodzili do mnie co 45 minut, badali mnie i za każdym razem wykonywali masaż szyjki macicy. Najgorsze, ze robili to w momencie gdy przychodził skurcz. Tego nie życzyłabym najgorszemu wrogowi, to naprawdę bardzo bolesne. Wiem, ze chcieli nam pomóc ale naprawdę takiego bólu nie można sobie nawet wyobrazić.
Godziny mijały, byliśmy coraz bardziej sfrustrowani, co godzinę chodziłam pod gorący prysznic - to bylo cudowne. Lałam sobie gorącą wodę, prawie wrzątek na plecy (miałam okropne bóle krzyżowe) i czułam niewielką ulgę. Wtedy cieszyłam się, że nie muszę siedzieć w wannie, gdzie woda ma zaledwie 38 stopni. Taka letnia woda na pewno nie przyniosłaby ulgi. Skurcze znowu przybrały na intensywności ale rozwarcie wciąż bylo zbyt małe, pod wieczór bylo dopiero około 2,5 cm. Lekarze byli wyraźnie podenerwowani ale o niczym mnie nie informowali. Co chwila podłączana byłam do KTG. Skurcze przybierały na sile, około 20:00 zamykały skalę KTG, a jednak rozwarcia wciąż nie bylo. Dwie położne świecące mi wielką lampą między nogami stwierdziły ze dziecko jest już w zielonych wodach, stres narastał, ja byłam wykończona. Z za ściany wciąż dobiegały nas odgłosy innych porodów, słyszałam krzyki rodzących kobiet i zaciskałam zęby. Nie chciałam krzyczeć, chciałam urodzić Mateuszka możliwie jak najspokojniej a tym czasem wyglądało na to , że wcale może mi się to nie udać. Lekarze starzyści zaczęli rozmawiać o możliwym zabiegu cesarskiego cięcia. Prawdę mówiąc byłam już tak zmęczona, że nawet nie zauważałam ludzi wokół mnie, ale gdy usłyszałam jak rozmawiają o cc poczułam strach. Nie bylo postępu porodu, dziecko "balotowalo" nad wejściem. Stali kolo mnie i rozmawiali o mnie tak jakby mnie nie bylo. Zadzwonili do ordynatora po radę, a ten kazał mi najpierw podłączyć oksytocynę. Nie miałam siły protestować, chcialam tylko uwolnić się od tego nieludzkiego bólu. Co chwila mnie badali. Lekarze, położne podchodzili, kazali rozszerzyć nogi robili masaż szyjki i szli dalej - to były tortury - naprawdę nie mozna sobie tego wyobrazić. Przyszła położna, podłączyla mi kroplówkę z oksytocyną. Po chwili myślałam że mnie rozerwie. Zaczął się największy koszmar - KTG wciąż bylo podłączone a Mąż z przerażeniem patrzył jak skurcz o maksymalnym natężeniu nie mija mimo upływających minut. Traciłam świadomość i płakałam, nie miałam więcej siły. Po jakimś czasie przybiegła moja położna i z przerażeniem odkryła ze kroplówka była nastawiona na najszybszy tryb spływania. Wyłączyła mi kroplówkę i obserwowała skurcze. Rozwarcia bylo zaledwie na 3 cm. Skurcze znowu zwolniły - występowały co 5 minut ale były maksymalnie mocne. Nareszcie kolo 23 zapadła decyzja o cięciu. Na skurczu podpisywałam dokumenty, zawieźli mnie na salę operacyjną i ku mojemu zdumieniu cały zespół już na mnie czekał. Wszystko odbywalo się nie tak jak powinno, pan anestezjolog, który okazał się prawdziwym aniołem nie mógł się wkluć bo miałam skurcze.Trzy pielęgniarki przygniotły mnie do łóżka operacyjnego tak, żebym się nie ruszała, zrobili zastrzyk w lędźwia i nastała bloga cisza. Nagle wszystko ucichło, nic juz nie bolało - niesamowite uczucie. Mój "Anioł " nie zostawił mnie nawet na minutę, po kolei mówił co się właśnie dzieje. To bylo cudowne z jego strony, bo dzięki temu bardziej świadomie przeżywałam narodziny mojego dziecka. W pewnym momencie poczułam szarpnięcie i rozległ się ten najcudowniejszy na świecie krzyk. Krzyk mojego syna. Od razu mi go pokazali, był piękny, cały w mazi, lekko siny (dostał przez to 9 pkt). 57 cm i 3990 kg:) Najwspanialszy na świecie! Już nie pamiętałam koszmaru z porodówki na której przyszło mi spędzić ponad 16 godzin. Mateuszek przyszedł ma świat 7 marca 2009 roku o godzinie 23:42. Mogłam go pocałować, jeszcze patrzyłam jak mu zakładają na nóżkę i rączkę opaskę z moim nazwiskiem i odpłynęłam w litościwy sen.
oj tak to właśnie było... niesamowite przeżycie... i te łzy szczęścia, gdy w końcu można zobaczyć tego upragnionego i kochanego syneczka....
OdpowiedzUsuń